|
Z Menghaju do Menghunu wyruszyliśmy wcześnie rano. Zabrał nas za
drobna opłata Chińczyk Han z Kantonu,
który w Xishuangbannie prowadzi biznes. Rozmawialiśmy nieco o
życiu miejscowych mniejszości. Chińczyk twierdził, że miejscowi, jeśli
wyjeżdżają ze wsi do miast za pracą, to
raczej nie udają się do miast chińskich, a za pobliskie granice, gdzie
łatwiej jest im się z ludźmi dogadać. Wiele osób z mniejszości
nie włada bowiem językiem chińskim. Jazda do Menhunu przebiegala w dość
niesamowitej atmosferze—nic poza droga
i kawałkiem pobocza nie było widać, ryżowe pola w dolinie spowijała
gęsta mgła, z której od czasu do czasu wyłaniały się bawoły,
albo miejscowa ludność. W miarę upływu czasu, mgła opadała i
zarysowywały się w niej krzewy bambusów i coraz to
wyższe partie wzgórz. Menghun sam w sobie jest brzydki—chińska kafelkowa architektura
wzdłuż głównej ulicy, która jest równocześnie
szosą prowadząca do przejścia granicznego z Birma.
Raz po raz śmigają nia autobusy pełne Chińczyków Han
udających się na przygraniczny targ, bądź też do samej Birmy, do
której mogą na parę godzin wjechać bez wiz i gdzie
głównym celem ich wycieczek oprócz handlu są podobno
występy birmańskich transwestytów. Menghun ożywa w niedziele, kiedy na tamtejszy targ zjeżdżają
mieszkańcy okolicznych wiosek. Niegdyś na ziemiach dzisiejszej Banny
mieszkały rozmaite małe grupy etniczne, potem napadli
na nich Dajowie, opanowali teren i zepchnęli inne mniejszości
z najdogodniej położonych osad w gorzej dostępne doliny i
wzgórza. Następnie sami padli ofiara podobnego najazdu. Wskutek
wyżej opisanych zajść, w największych miastach mieszkają
głównie Chińczycy Han i Dajowie, w mniejszych
miasteczkach głównie Dajowie, a po wsiach pozostale mniejszości
etniczne.
Przedstawiciele owych mniejszości
w dzień targowy schodzą z otaczających Menghun wzgórz,
bądź zjeżdżają przepełnionymi traktorami z przyczepką. Na targu spotkać
można kobiety o czarnych zębach (oznaka dbałości o urodę kobiet Hani),
o wielkich dziurach w uszach, w których tkwią pozwijane w
ślimaki kawałki srebra, w kolorowych czepkach, zapaskach, turbanach
i fartuchach. O ile mniejszości z gór ubierają się raczej w
stylu folk, w hafty, ręcznie farbowane tkaniny i duże ozdoby ze
srebra, o tyle Dajki maja wygląd zdecydowanie miastowy.
Zwykle drobne, ubierają się w przylegające do ciała kostiumy o
intensywnych kolorach, przetykane czasem złota nitka. Jak na mój
gust Dajki wyglądają zwykle nieco zbyt wyzywająco—we włosy
wpinają ozdoby ze złotej folii, a twarz maja nienaturalnie wybieloną
jakimś pudrem bądź chemicznym specyfikiem. Po
targu przechadzają się zwykle grupami i często są w grupie identycznie
ubrane. Do tego sporo chichoczą i kokietują na prawo i lewo. Kobiety ze
wzgórz były znacznie bardziej konkretne—widać było, iż
przyjechały na targ coś kupić bądź sprzedać, a nie po to by się
pokazać. Targ jest spory i sprzedaje się na nim wszystko, co potrzebne
tubylcom: mięso, warzywa, wszelkie inne artykuły
żywnościowe (np. gluto-budyń, chyba ryżowy), garnki, kosze, fajki,
ubrania, w tym pomarańczowe szaty mnichów buddyjskich, sprzęt
gospodarstwa domowego, VCD itd. Oprócz współczesnych
filmów zachodnich, tajskich i chińskich kupić można
też filmy VCD nagrane podczas ludowych uroczystości w wioskach. Nam
udało się wybrać film z wioski mniejszości Hani z okolic
Xidingu.Oprócz śpiewów i tańców ludowych oraz
rytualnego bujania się na huśtawce, film pokazuje jak
młodzieniec i dziewoja w strojach ludowych wykonują znany w całym
Państwie
Środka przebój pop. Targ w Menghunie opisany jest w przewodniku Lonely Planet, wiec
oprócz nas po targu włóczyło się jeszcze kilkunastu
cudzoziemców. Parę osób za pazuchą chowało aparaty, z
dłuższymi bądź krótszymi obiektywami. My też.
Pod jedna ze ścian targu, sprzedawca
wystawiał kiczowate złote ozdoby do włosów. Dookoła stolika
ustawiło się sporo Dajek. Pstryknęłam im zdjecie od tyłu
myśląc, że zdjęcie od przodu byłoby dużo lepsze, ale nie na miejscu
byłoby pstrykac prosto w twarz. Gdy opuściłam aparat spostrzegłam, iż
inny
cudzoziemiec właśnie ustawia się do zdjęcia tłumku elegantek en face.
Dość idiotyczna jest ta nasza cudzoziemska wspólnota myśliwych z
obiektywami. Polujemy chamsko na miejscowych, ci z krotszymi
obiektywami bardziej, a ci z dłuższymi mniej bezczelnie. Wydaje nam
się, ze zdobędziemy niepowtarzalne zdjęcia, a tak naprawdę strzelamy
bardzo podobne fotki. Czy naprawdę tak bardzo różnimy się od
Japończyków, którzy ustawiają się w kolejce, by zdjąć ten
sam pomnik? Nasze zachowanie tez było w zasadzie stadne, z tym ze każde
z nas miało złudzenie, iż działa niepowtarzalnie i indywidualnie. Po południu wybraliśmy się na eksploracje pobliskich
wiosek. Nie wiedzieliśmy dokładnie, do której wioski chcemy
dojechać. Na mapie znalazłam kilka wiosek, które zamieszkiwać
miała mniejszość Bulang i w tym kierunku złapaliśmy traktor (traktory
pełnia na obszarach wiejskich Banny funkcje autobusów). Kierowca
wyrzucił nas w miejscu, gdzie od szosy odbijała bita droga i kazał iść
naprzód. Szło się milo. W Pekinie w tym czasie trwała zima, a
nasza droga prowadziła wzgórzem wśród pól,
trzciny cukrowej i zielonych upraw herbaty, by w końcu zaprowadzić nas
do bambusowego lasu i dalej do wioski mniejszości Bulang. Przy wejściu
do wioski ulokowana była świątynia buddyjska. Bulangowie budują swoje domy na palach. Przestrzeń mieszkalna znajduje się na pierwszym piętrze, parter jest opalikowany i służy za pomieszczenie gospodarcze i chlew. Wiele domow na poziomie pierwszego pietra ma zewnetrzny maly taras sluzacy za lazienke. W niektórych łazienkach pluskały się dzieciaki, w innych półnagie i mało się swoja połnagością przejmujące kobiety Bulang. Przeszliśmy się wąskimi wioskowymi ścieżkami, po których hasały świnie, pomogliśmy głupiemu szczeniakowi, który wpakował łeb miedzy dwie szczapki bambusa i nie mógł wyjąć, obejrzeliśmy świątynię, pogadaliśmy z młodymi mnichami i posiedzieliśmy chwile pod wielkim, wiekowym zapewne, świątynnym drzewem. Zdecydowaliśmy się wrócić polną drogą, na przełaj polami i w rezultacie nieco się pogubiliśmy wśród wzgórz. Święto przyjęcia młodych mnichów do świątyni (Menghun) Wracając szosą do hotelu napatoczyliśmy się na dziwny orszak: przodem jechała ciężarówka, a za nią kroczyli ludzie z ludowymi wytworami: długimi, białymi proporcami wykonanymi z bambusa oraz bambusowym kreciolkiem obwieszonym różnościami (skarpetkami, słoikami z jedzeniem, kolorową piłką itp.). Widać było, iż coś ludowo-obrzedowego jest na rzeczy, ale nie wiedzieliśmy co. Popędziliśmy za orszakiem wiedząc, że gdzieś nas zaprowadzi. Orszak zmierzał do starej buddyjskiej świątyni w Menghunie. Okazało się, ze to dajskie święto oddania nastoletnich chłopców na dwuletnia naukę do świątyni. Dajowie zwyczajowo w ten sposób rozwiązują problem edukacji synów. Wiele dziewczyn natomiast do szkól nie jest posyłanych wcale. W Menghunie spotaklismy wielu ogolonych na lyso i odzianych w pomarańczowe mnisie szaty chlopcow z przyswiatynnej szkoly. Podwórzec
świątyni zastawiony był otwartymi namiotami. W każdym
namiocie stało bambusowe łóżko, a na lozku leżał
ubrany w zieloną kamizelkę młodociany przyszły mnich z
zawiniętą wokół głowy białą szmatką. Wokół łóżek
siedziały rodziny. Namioty przybrane były masą papierowych kolorowych
ozdób. Wyglądały dość pstrokato. Białe
bambusowe proporce, które, jak sie dowiedzieliśmy, są, bądź też
symbolizują, schody, po których zmarli wstępuja do nieba,
wbito w ziemie przy namiotach. Uroczystość trwała cała noc i jeszcze
następny ranek. Przez ten czas przychodziliśmy do świątyni co parę
godzin obserwować przebieg wydarzeń. W miare uplywu czasu młodzieńcy na
łóżkach wyglądali na
coraz bardziej znudzonych w przeciwieństwie do ich rodzin, które
bawiły się coraz lepiej. Wieczorem w świątyni odbyły się śpiewy.
Rankiem kobiety
pakowały jedzenie (budyniowaty glut z targu) w liście bananowca i do
każdej paczuszki przymocowywały nieco pieniędzy. Każda rodzina miała
nieco inna technikę pakowania. Nieco później w
swiatyni odbyło się składanie darów (miedzy innymi budyniu w
liściach). Xinghuoshan, największa impreza na świecie Do wioski mniejszości Lahu, która, jak dowiedzieliśmy się od
człowieka z knajpy na palach, miała tego dnia obchodzić swój
Nowy Rok, dojechaliśmy wynajętym traktorem. Za pośrednictwem dzieci
szybko nawiązaliśmy kontakt z miejscowa ludnością i zostaliśmy
zaproszeni do kurnej chaty na posiłek z miejscowymi. Usiłowaliśmy nie
jeść nic oprócz bananów (nasi gospodarze znowu jedli
korzonki), pić jednak musieliśmy. Raczono nas wódka, też o
zapachu banana. Miejscowi twierdzili, iż wódkę robią z
dodatkiem dwunastu lokalnych ziół. Dowiedzieliśmy się, że w tej
wiosce zabawa wioskowa się odbędzie, ale dopiero
po południu. Tymczasem, jak twierdził jeden z naszych
współbiesiadników, w Xinghuoshanie, wiosce położonej
jakieś 40-50 km na północny zachód od Menghunu, tego
samego wieczora odbyć się miała inna, super-odjazdowa impreza —
masa ludzi z okolicznych wiosek, wyłącznie w strojach ludowych, zabawa
do rana. Nie z tej ziemi, jak twierdził nasz rozmówca,
największa na świecie. — Przyjedźcie
— mówił — ja też tam
będę, i moja siostra, która tam mieszka, dam wam do niej telefon.
Byliśmy w kropce: chcieliśmy zobaczyć choćby jedna z uroczystości,
po południu w Jinghongu (stolicy prefektury Xishuangbanna) miał się
jednak pojawić nasz znajomy, z którym umówieni byliśmy
w Mei Mei Cafe. Znajomy przyleciał do Pekinu tego samego dnia, co my do
Jinghongu. To była
jego pierwsza wizyta w Chinach i w tamtym momencie znajomy po
mandaryńsku nie potrafił powiedzieć nawet Ni hao. Tymczasem my urządziliśmy
mu niezłe podchody: najpierw w Pekinie miał dostać się z lotniska do
naszego osiedla, później zdobyć klucz, zostawiony na portierni,
następnie spotkać się bladym
świtem z umówionym taksówkarzem, pojechać na lotnisko,
wsiąść w odpowiedni samolot do Kunmingu , polecieć, wysiąść, znaleźć
hotel Kamelia, odebrać tam
zostawiony przez nas bilet na samolot do Jinghongu, pojechać na
lotnisko, polecieć, znaleźć umówiona kawiarnie. Rozważaliśmy wiele rozwiązań, w końcu jednak zwyciężyło w nas poczucie odpowiedzialności. Wynajętym traktorem wróciliśmy do Menghunu. Po trzech godzinach byliśmy już w Mei Mei. Wyjęliśmy z plecaka przywiezionego na tę okazję szampana, spytaliśmy xiaojie, czy możemy go skonsumowac na miejscu schlodziwszy w ich lodowce i czekaliśmy na znajomego. Wszystko się udało — znajomy znalazł nas w MeiMei Cafe z
kilkuminutowym zaledwie opóźnieniem. Jeszcze tego samego dnia
wzięliśmy go za chabety i zorganizowanym wcześniej transportem
pognaliśmy szukać wsi Xinghuoshan, w której miała się odbyć nie
z tej ziemi impreza ludowa. Do wioski dotarliśmy po zmroku. Jak się
okazało nasz poranny rozmówca trochę koloryzował. Strój
ludowy miała na sobie jedna, jedyna babcia. Tymniemniej cała wioska
tańczyła wkoło choinki, łba świńskiego i butelki trunku, ucinając
przyśpiewki przy akompaniamencie dziadków grających na
mandolinkach. Skontaktowaliśmy się telefonicznie z siostrą poznanego
nad ranem człowieka. Ona twierdziła jednak, iż jej brat nie dojechał, a
ona o niczym nie wie i w ogole to mieszka w innej wsi. Nie pozostało
nam nic innego, jak zgodnie z zaleceniami miejscowych dołaczyć do
pląsów wokół choinki. Krok pląsu był dość prosty, a cała
impreza dość monotonna. Zabawa polegała na tym, by pomiędzy refreny
piosnki według akompaniamentu typu brzdęk,
brzdęk dośpiewać
zwrotki. Odnieśliśmy wrażenie, iż miejscowa kultura ludowa zamiera,
gdyż nikt nie wykazywał inwencji w komponowaniu zwrotek. By ożywić
nieco zabawę oraz przyczynić się do rozwoju polsko-lahu-bulang-hańskich
stosunków kulturowych G. wykonał w miejsce zwrotek parę
przyśpiewek polskich. Na przykład Szła
se baba z łąk. Reakcja
współuczestników imprezy na polską kulturę ludową była
entuzjastyczna. Po krótkim czasie na plac imprezowy przybył przywitać nas
wioskowy sekretarz partii. Zaopiekowała się też nami
przewodnicząca lokalnej komórki Ogólnochińskiej Ligi
Kobiet, która czuła się w obowiązku zaprosić nas do domu i
ugościć świątecznymi plackami z nuomi,
czyli lepkiego ryżu.
Wkrótce potem dostaliśmy spanie przy wioskowej świetlicy, gdzie
spędziliśmy noc w towarzystwie obrazu Mao i periodyków z
fotografią Jiang Zemina na okładce. Przez cała noc zza okna dobiegały
monotonne dźwięki choinkowych mandolinek, rankiem
urozmaicane wybuchami petard i fajerwerków.
Pożegnani przez naczelnika wioski pojechaliśmy ku
następnemu naszemu przystankowi. Było to miasteczko Xiding, położone na
samym końcu drogi. Stamtąd zrobiliśmy kilkugodzinny wypad w okolice
jeszcze bardziej niedostępne, gdzie kończy się nie tylko asfalt, ale
droga w ogóle, do skupiska bambusowych chatek na palach
składających się na wioskę ludu Hani. Ludzie bardzo mili, udało nam się
zamienić z nimi parę słow. Poczęstowali nas herbatą, a my podarowaliśmy
dzieciom zestaw flamastrów.
Jak znaleźliśmy wioskę z bębnem i co z tego wynikło (Jinuoshan) Po tych urokach wiejskich wróciliśmy na jedną noc do
Jinghongu, by zasięgnąwszy języka następnego dnia wypuścić się w
najciekawszą wyprawę — poszukiwanie tłukącego w bęben ludu Jinuo. Jinuo
to mniejszość etniczna. "Mniejszość" to mało powiedziane, bo jest to
jedna z najmniejszych mniejszości w Chinach: wszystkiego około 18
tysięcy dusz, co stanowi około jednej tysięcznej procenta ludności
Chin. Odrębnośc etniczną tej grupy rząd chiński uznał zaledwie w końcu
lat 70. Wioski Jinuo znaleźć można jedynie na wzgórzach w
okolicy Góry Jinuo, około 50 km na południowy wschód od
Jinghongu. Jinuo wierzą, iż wieki temu, podczas wielkiej
powodzi, ich przodkowie schronili się w bębnie, dlatego na nowy rok,
który obchodzą 6-8 lutego (według kalendarza gregoriańskiego),
rytualnie walą w bęben. Dysponując luźnymi namiarami, sugerującymi, że
w pewnej wiosce maja walić kole dziesiątej rano, pojechaliśmy wynajętym
transportem szukać tejże. Niestety, nic nie znaleźliśmy. Trafiliśmy
natomiast na inna wioskę, w której bęben był już przygotowany na
wieczór. Niestety, nie mieliśmy ze sobą plecaków, a tego
jedynego dnia się rozpadało. Podjęliśmy więc odważną decyzję, że jednak
wracamy do miasta. Po plecaki. Koło południa byliśmy z powrotem w tej
samej wiosce, już z pełnym ekwipunkiem. Szef wioski dał nam
zakwaterowanie w lokalnej świetlicy wioskowej, będącej duża bambusowa
chata na palach, z glinianym kurnym paleniskiem po środku, pod
którą mieszkały czarne świnie. Szwendaliśmy się po wiosce
zdobywając stopniowo zaufanie przedstawicieli ludu Jinuo,
poubieranych w swoje turbany, kapoty, czepki i zapaski, budujące ich
tożsamość narodowa. Wczesnym popołudniem w okolice bębna nadciągnęła
grupa młodzieży, przelewając na rytualny bęben zasoby wrodzonego
entuzjazmu spotęgowanego paroma głębszymi. Towarzystwo nie dało nam
stać przy bębnie — zaciągnęli nas zaraz na imprezę w jednej z kurnych
chat, przebrali we własne stroje ludowe, napoili lokalna wódka z
bambusowych kieliszków, by potem przenieść imprezę do następnej
chaty, i jeszcze następnej i jeszcze jednej. Jeden z chłopaków wyróżniał się spośród grupy. Nazywaliśmy go Mędrkiem, bo widać było, że nie do końca utożsamia się z zawadiacką watachą, a chce wykazać się tym ze sporo wie i umie. Reszta grupy darzyła go też zresztą pewna estyma. Mędrek opowiedział nam o historii i zwyczajach ludu Jinuo. Mówił też o tym, iż gdy był nastolatkiem bardzo chciał się uczyć, ale po ukończeniu paru klas szkoły podstawowej musiał zacząć zarabiać pieniądze i zajął się przewożeniem ludzi na motorze za oplata. Mędrek zaprowadził nas do wioskowej szkoły podstawowej, budynku na wzgórzu, z jedna tylko klasa, brudnymi ścianami i paroma zdezelowanymi ławkami. Jak twierdził Mędrek, we wsi są dzieci, których rodziców nie stać na opłacenie nawet tak nędznej edukacji.(1) Balowaliśmy do wieczora, kiedy wreszcie okazjonalne bicia w bęben
nabrały rytmicznego wyrazu, a pewien Mędrek z powaga
stwierdził, ze to już, zaczęło się. W bęben wali jednocześnie parę
osób, ale w tym samym rytmie. Ludzie się zmieniają, powalić może
sobie każdy chętny. Jeden kolega zamęczał nas wciąż, żebyśmy jeszcze
trochę powalili, przez co G. miał okazje chyba ze cztery razy. Bębnowi
wtóruje gong i talerze. Reszta ludzi cieszy się i/lub tańczy. G.
uczyli tańca dwaj bardzo wiekowi, aczkolwiek niesamowicie żwawi
staruszkowie. Jeden z nich był głuchoniemy, mimo to czuł bęben (podobno
niskie tony daje się odbierać poprzez rezonans w czaszce). Gdy wszyscy
się już nieco wyszaleli, ludzie wynieśli bambusowe pochodnie i nie
przestając bić w bęben unieśli go na żerdziach i zaczęli prowadzić w
stronę domu najstarszego mężczyzny we wsi. Skakali z bębnem trzy kroki
w przód, dwa w tył. Niestety lało. U seniora wsi miały być
jeszcze tańce, ale z powodu fatalnej pogody zostały odwołane.
Wróciliśmy do naszego schronienia i na kurnym palenisku za
pomocą dezodorantu w sprayu Adidas rozpaliliśmy ognisko z kilku suchych
bambusowych kijów, które szczęśliwie uchowały się pod
podłoga świetlicy. Wysuszyliśmy się trochę i zasnęliśmy w śpiworach. (1) W ChRL, choć
9-letnia edukacja jest w teorii obowiązkowa i bezpłatna, wiele dzieci w
biednych regionach w ogóle nie chodzi do szkoły, bądź też kończy
parę zaledwie klas. Choć średnio w Chinach do pierwszej klasy
zapisywane jest 98% wszystkich dzieci, w obszarach biednych odsetek
dzieci kończących 9 letnia edukacje jest niski. Jest to spowodowane
głównie tym, ze edukacja finansowana jest z pieniędzy gminy.
Biedniejsze gminy pieniędzy nie maja, wiec szkoły obciążają
rodziców wieloma, często nielegalnymi opłatami, które
zwykle wynoszą powyżej 150 RMB na rok za dziecko.
Równocześnie jakość edukacji jest bardzo niska, wiec ubodzy
rodzice, nie widząc jak edukacja może poprawić perspektywy życiowe
dzieci, po prostu nie wysyłają potomstwa do szkoły. Na terenach
zamieszkiwanych przez mniejszości etniczne sytuacje komplikuje fakt, iż
większość mniejszości ma własny język, a wiele z nich i własny
sposób zapisu swojego języka. Choć w Chinach możliwa jest
edukacja podstawowa w dwóch językach, władze szkół
stoją przed dylematem: czy uczyć dzieci głównie języka i pisma
lokalnego, co sprawia ze uczą się one szybciej i chętniej, czy stawiać
na język chiński, którego opanowanie w mowie i piśmie jest
jedyna droga by uzyskać lepsza prace w mieście, bądź zostać urzędnikiem
państwowym. Informacje na temat prywatności internautów
(C) Copyright 2003-2004 StaryHutong.com, wszelkie prawa zastrzeżone.
|
|