![]() |
![]() ![]() Sadzenie drzew jako tło do rozważań o organizacjach i społecznikostwie w Chinach, jak i o tym, czym jest czyn społeczny
Od dawna fascynuje mnie chińskie słowo yiwu. W słowniku
chińsko-angielskim, hasło yiwu
wytłumaczone jest tak: 1. compulsory 2. voluntary. Na pierwszy rzut
barbarzyńskiego (czyli nie-chińskiego) oka, yiwu to słowo wewnętrznie
sprzeczne. Słownik chińsko-chiński daje głębszy wgląd w jego znaczenia.
Znaczenie pierwsze: obowiązek z punktu widzenia prawa, znaczenie
drugie: obowiązek z punktu widzenia moralności, znaczenie trzecie: coś
za co nie pobiera sie wynagrodzenia. Chodzi więc o pracę, którą
należy wykonać dla dobra ogółu, pracę pojmowaną w kategorii
obligacji moralnej. A za taką pracę nie należy pobierać wynagrodzenia.
Co symptomatyczne, młody chiński trzeci sektor, tak zwane "chińskie
społeczeństwo obywatelskie w zarodku", odżegnuje sie od tego wyrażenia.
Ma inne, nowe sposoby by wyrazić pojęcia
wolontariat i
wolontariusz. Yiwu gongzuo zarezerwowane jest
dla opisów czynów społecznych z komunistycznej
przeszłości oraz dla imprez organizowanych wciąż od czasu do czasu
przez jednostki produkcyjne (danwei).
W polskim zresztą mamy podobny problem. Czy ktoś dziś udaje sie na
czyn
społeczny? Nie. Bywa się wolontariuszem, bądź angażuje sie w pracę na
rzecz społeczności lokalnej. Czyn społeczny jest skompromitowany, bo
jak wie każdy, kto choć raz w czynie społecznym brał udział, czyn społeczny
rzadko ma sens. Jako dzieci późnego PRL-u oboje z G. pamiętamy
porządkowanie szkolnego podwórka "w czynie".
A co wy myślicie,
ze mnie się chce przychodzić do szkoły w sobotę?! — mówiła pani
wychowawczyni, próbując przeistoczyć się z gnębiącego
przedstawiciela systemu we współofiarę. Nikt nas nie
pytał, czy
chcemy porządkować podwórko i czy widzimy cel tej pracy. Z ciekawości zgodziliśmy się wziąć udział w chińskim czynie społecznym w starym stylu. Mogliśmy się wywinąć. Mnie nawet nie proszono — sama się zaprosiłam. Cel czynu — sadzenie drzewek w okolicach Pekinu, by te, gdy wyrosną, chroniły miasto przed burzami piaskowymi — jak zwykle był bardzo zbożny, o ile można tak powiedzieć o czynie pod egida Komunistycznej Ligi Młodzieży Chińskiej (KLMCh). Jej patronat był dla nas niespodzianka, która wynikała jednak jedynie z lenistwa umysłowego. Gdybyśmy się wcześniej zastanowili, wpadlibyśmy na pomysł, iż czynu społecznego w poważanej jednostce produkcyjnej, nie może zorganizować, ot tak sobie, jakiś indywidualny społecznik — czyn społeczny to rzecz zbyt poważna, by wypuścić ją spod kolektywnej kontroli. By udać się na czyn na południowych przedmieściach Pekinu młodzi ochotnicy zjechali bladym świtem na miejsce zbiórki. Półprzytomnych zawieziono nas w okolice mostu Marco Polo i kamienia upamiętniającego najazd Japończyków na Chiny w 1938 roku. Miejsce było brzydkie — wokół panowała industrialna szarość. Niebo zasnuwał pekiński smog, cięższy niż zwykle. Okazało się, że wiele drzew już posadzono, właściwie trudno było zorientować się, gdzie mielibyśmy my sadzić nasze drzewa. Wysiedliśmy z autobusu — rozdano nam rękawice robocze i po butelce wody. Staliśmy i czekaliśmy, nie wiedząc, o co chodzi.
— To co dalej robimy —
spytaliśmy stojącego najbliżej Chińczyka. Wtedy dowiedzieliśmy się, że liderką jest młoda dziewczyna w jasnym swetrze — szefowa komórki KLMCh w przedsiębiorstwie. Kiedy już wynegocjowała narzędzia, okazało się, że jest ich za mało, tak samo zresztą jak drzewek. W sumie komplet społecznika, jedno drzewko i łopata, przypadał na trzy osoby. Gdy już rozdano narzędzia pracy, koledzy wyciągnęli z bagażnika sztandar KLMCh i pod powiewającym czerwonym sztandarem całą grupą ruszyliśmy w pole. Naszej grupie wyznaczono do zalesienia wąski pas pomiędzy rosnącymi już drzewkami i nasypem. Nim zaczęliśmy kopać widać było, że na naszym pasie nie będzie łatwo, ani nam kopać, ani drzewkom żyć — ziemię pokrywał gruz. W związku z tym bardzo przydatne okazały się kilofy. Niestety, kilofy były tylko dwa na cala grupę, co opóżniło nieco pracę. Mimo to, po półgodzinie nasz pas był zalesiony. Wszyscy czekali na dalsze instrukcje od liderki. Zostało nam jeszcze parę drzewek, więc przemieściliśmy się na drugą stronę zagajnika, gdzie nieliczni szczęśliwcy mogli posadzić jeszcze po jednym drzewku. Reszta stała i patrzyła. W międzyczasie dowieziono następny autobus społeczników z innej jednostki produkcyjnej. Wielu z nich było ubranych w garnitury i lakierki. Dla nich nie było już żadnego drzewka, więc stali i patrzyli jak my kopiemy. Wokół nas zebrał się wianuszek obserwatorów — nie tak często przecież spotyka się laowai’a na czynie społecznym. Niektórzy wyjęli aparaty i przystąpili do pstrykania sobie z nami zdjęć. Po posadzeniu drugiego pasa drzewek, znów zwróciliśmy się do liderki. — Co mamy teraz robić? Do końca czynu pozostało jeszcze dwie godziny. Liderka była zakłopotana.
— Chodźmy do tego sosnowego
zagajnika, będziemy wyrównywać ziemie! — obwieściła
wreszcie z wyrazem ulgi na twarzy.
Ziemia pomiędzy metrowymi sosnami w zagajniku była żółta i zbita
— jak to na północy Chin — less. Ci, którzy mieli łopaty,
zaczęli poklepywać nimi ziemie, ci bez łopat chowali się za sosny i
gadali. Ktoś z łopata wpadł na pomysł, by ziemię przekopywać — to już
była jakaś praca i widać było jej efekty. Paru entuzjastów z
łopatami zabrało się do roboty i wkrótce skopali cała
powierzchnię zagajnika. Łącznie z rosnącymi tam małymi kapustkami,
które w celu urozmaicenia
swojej diety posadzili zapewne miejscowi chłopi. Reszta społeczników rozeszła się po zagajniku. W
tym momencie zdecydowaliśmy, że się urywamy i poszliśmy zameldować o
tym znajomym, by nas potem nikt nie szukał. — Jak to, nie zostajecie na lunchu? — zdziwili się znajomi — Zaraz skończy się czyn i będzie lunch!
By odreagować, z czynu społecznego wróciliśmy do domu
burżuazyjną taksówką, założyliśmy luksusowe ubrania i udaliśmy
się na dekadencki happening przygotowany przez znajomego malarza. Informacje na temat prywatności internautów
(C) Copyright 2003-2004 StaryHutong.com, wszelkie prawa zastrzeżone.
![]() |
![]() |